vendredi 23 mai 2008

tej wiosny



Obrzucała spojrzeniami, strzelała obcasami, wiatr robiła krótką spódnicą, a przeciąg nogami ubranymi w rajstopy. Testowała naszą inteligencję. Czekała na odzew i kąśliwe uwagi. Na mózg, który rzuci jej rękawice i stanie się wyzwaniem. Na rękę, która wjedzie między rajstopy, a ciasną spódnice, na oczy, które utkwią w dekolcie, na usta, które powiedzą „nie chcę się z tobą ożenić, ale czy zostaniesz moją dziwką?”

Ja natomiast, jestem dwudziestolatkiem z bogatego domu, stanowię nieliczny przykład chłopca, którego plany na przyszłość pokrywają się z niespełnionymi ambicjami rodziców. Ciocie i babcie przy uroczystych obiadkach z okazji moich kolejnych urodzin, kolejnych ślubów, pogrzebów i innych rodzinnych zjazdów, życzą z całego serca „oby spełniły się wszystkie marzenia twoich rodziców, będziesz, szcześliwym bogatym człowiekiem”. Jako w pełni definicyjny nastolatek, czuję, że nie powinienem podporządkowywać się woli rodziców. Pchany falą buntów swoich niedojrzałych znajomych przysięgam sobie każdego ranka, że przynajmniej będę robił wszystko na swój sposób, a cel osiągnę przebiegłymi niekonwencjonalnymi metodami.
Chełpię się żądzą dominacji świata ekonomii. Mam w głowie recepty i teorie, których jeszcze nikt nigdy. Zatem, po co do mnie przychodzisz, po co to wszystko robimy, uczymy się? – pytała. Muszę poznać wszystkich profesorów, ich teorie, charakter, zaciekłość, chcę wiedzieć kto i jak zapalczywie będzie mnie już za kilka lat atakował, chcę poznać charakter i siłę przeciwnika, a po ukończeniu MIT, młodemu wilkowi takiemu jak ja, wychowanemu przez najtęższe ekonomiczne umysły naszego tutaj padołu, nikt nie będzie miał sumienia powiedzieć, że jest wariatem. A wtedy przyjedzie królewna na białym koniu, uratuje ciebie uwięzionego w ekonomicznej wierzy, której dach zamiast dachówką wyłożony będzie zwojami obliczeń i będziecie żyli długo i szczęśliwie. Kpiła czasami ze mnie, ale godziłem się na to. Chciałem, żeby czuła nade mną przewagę. Moje imperialne zapędy funkcjonowały jak szlagwort, jak refren, którym rozluźnialiśmy atmosferę naukowych spotkań. Jak papieros po seksie. Przekomarzaliśmy się, mniej lub bardziej świadomie, przekraczając kolejne granice.

Dzień dobry, dzwonię by zapytać czy nie moglibyśmy się spotkać w piątkowy wieczór, w sobotę o świcie wyjeżdżam do Stolicy na konferencję, o której pani wspominałem, tak? Oczywiście tak, bardzo mi zależy, wykład mają wygłosić między innymi ci dwaj naukowcy Henry Chinaski i Charles Bukowski. Wiem, że interesuje się pani tematem, więc… po powrocie mógłbym pani… przekazać… ah tak? najważniejsze rzeczy... naprawdę? Nie wiem, ale postaram się to załatwić, wiem tyle, że musiałaby pani… ponieważ.. Aha, więc świetnie, jesteśmy umówieni. Tak… Tak… Do zobaczenia. Do widzenia.

Yes. Yes Yes.

2 commentaires:

G. a dit…

Pisz. Pisz. Pisz.

tymoteusz davis a dit…

yes yes yes :)
ostatnio tyle co nigdy w sensie duzo duzo duzo takie czasy