mercredi 26 septembre 2007

Nighthawks


Parabola lotu słońca we wrześniu jest bezlitosna. Dokładnie o 9.07 dnia każdego jest mniej więcej w tym samym miejscu. Nie chce mi się wierzyć, że akurat w moje okno świeci tak intensywnie przez przypadek. W okno, mało tego. Świeci idealnie w moje łóżko, moją głowę – nieważne czy położyłem się o pierwszej, trzeciej czy piątej. Wstaję, więc i znów atakują mnie te wszystkie zespoły jednowyrazowe, nowe przekleństwa, zabawy, gry, japońskie indie, brytyjskie urban, Stefan Abingdon – The Clik Clik, szczurze chujki, sucze garbate, felietony, smsy i nawet tata, który przewietrzył mi mózg kilka dni temu, już poszedł w odstawkę. Wszystko to robi mi śmietnik z mózgu. Od piątku nie piłem zielonej herbaty. Od piątku wypiłem dużo alkoholu i nie mam już siły słuchać nowości. W piątek byłem na jam session na którym był Alek, który jest polskim Niemcem z amerykańskim paszportem i przyjechał do miasta tylko po to, żeby przez dwa tygodnie próbować (ang rehearse) i zagrać w zeszły piątek na jamie i wrócic Lufthansą do domu. A ma to taki związek, że na jamie grano i śpiewano dużo blues’a i teraz nie mam ochoty słuchać nowości tylko Page’a i Plant’a z No Quarter. Zaczynam od Since I’ve Been Loving You i później już jakoś leci. Tata powiedziałby, że momentami nudzą, a ja bym się z nim nie kłócił.

Niedaleko mnie są dwa konkurencyjne warzywniaki. Przy jednym zawsze kolejka przy drugim pani na stołeczku z krzyżówkami w ręku, więc konkurencyjne tylko z nazwy. Zawsze przed zakupami w tymże gdzie kolejki kupuję gazetę i czytuje zanim doczekam się do kasy. Nie inaczej było dzisiaj. Przeczytałem jeden średniej długości artykuł, powiedzmy 6-7tys znaków i już byłem przy „kasie”. Dziś zrobiłem w domu naleśnikarnię „u t” i do jednego z farszy farszów potrzebowałem pieczarek.

-Poproszę dwadzieścia kilogramów pieczarek.

-Słucham.

-Dwadzieścia kilogramów pieczarek.

-Słucham? Dwadzieścia kilogramów?

-Oj przepraszam, dwadzieścia dekagramów.

Po chwili.

-Coś jeszcze?

-Ząbek czosnku. (Śmiech wszystkich kolejkowiczów)

A wiecie, że Brytyjczycy mają naturalną skłonność do ustawiania się w kolejki? Wszędzie.

Mimo, że jestem nastolatkiem z bzdurą na języku i nie moja to zocha, ale po drodze do warzywniaka, zasłyszane: „Jak zdechniesz, zesram się na twój grób! Jak zdechniesz tydzień chleję!

Nie mogę zostać pisarzem, bo jestem nudny i nie potrafię napisać takiego posta o jaki mi chodzi. Od trzech dni chcę napisać taki post żeby miał głęboki, wieśniacki teksański akcent. Żeby było dużo słów „sucz garbata” „szczurzy chujku” „cipku”. Żeby był taki żeby Kowalski nie wstydził się go zacytować w Dodge’u Challengerze z 1970 z silnikiem 440, koloru białego. Żeby oprócz drwienia z Vanishing Point uwidocznić osobisty stosunek, do bohatera filmu, do piosenki tytułowej, która była bazą do spektaklu, w którym debiutowałem na deskach. Żeby ów post ponętnie kręcił pupą i pasował do definicji słowa touche. Oraz żeby występował w nim Stefan Abingdon. I żeby miał taki soundtrack jak Grindhouse: Deathproof.


„Żeby powiedzieć, że zaliczyłaś murzyna, musisz zaliczyć murzyna”

W zeszłym tygodniu, albo dalej, na Check The Flow, a właściwie po Check The Flow, zasłyszałem taki oto:

Kark1: Pani szefowo, jutro normalnie na pietnasto?

Szefowo: Tak, tak, jutro fanie będzie, bo jutro rege z Malezji, taki zespol chyba fajnie grajo

Kark2: Nie, nie szefowo, z Singapuru czy coś…

Szefowo: Coś takiego, w każdem razie z Afryki.


ps. Nighthawks to ulubiony obraz mojego ulubionego Amerykanskiego malarza Edwarda Hoppera z powodu, żę. Na pierwszym roku studiów warszawskich na zajęciach z founetiks en founolodżij u mojego idola pana Biedrzyckiego mieliśmy taki tekst, właśnie o tym obrazie, analizę obrazu dokonaną przez jakiegoś brytyjskiego smart ass'a i mieliśmy sie wyrobić w tajmingu tego brytola z akcentami. Ten wpis mógłby być bardziej osobisty gdybym wyraził swój osobisty stosunek do innej osoby. Hey Bitches Lov Ya!

vendredi 21 septembre 2007

Hey Bitches!

Nie mogę zostać pisarzem, ponieważ jestem nieczuły na słowa piosenek. Słowa piosenek służą mi już tylko do śpiewania i krzyczenia i tańczenia. Najlepiej do tego nadają się refreny. Są niezobowiązujące i najczęściej ich wartość treściowa jest podporządkowywana sylabom i nutom. Teraz należy mi wskazać gdzie człowiek wrażliwy winien stanąć i zapłakać. Ukręciłem na siebie bicz. Nauczyłem się tak, żeby tylko muzyka poruszała. Poza tym, kiedy się gole i widzę czarne drobinki zarostu zbierające się na umywalce, dochodzę do wniosku, że już nie myślę o nich, ani o zdaniach, wyrazach, środkach stylistycznych i znakach przystankowych. A powinienem. Teraz wystarcza mi leżenie w wannie i słuchanie jak tata w 56 grał „you’re my everything”. Nie jem lirycznego śniadania składającego się z trzech papierosów popijanych kawą słuchając Radiohead czy Mogwai’a. Mi wystarcza opasły obiad, który sam ugotuję.

Nie mogę zostać bohaterem filmu, mimo sprzyjającego nazwiska. Okej, załóżmy, że akcja dzieje się w zimie. Jestem bohaterem, który chodzi w czapce lekko zsuniętej i marszczącej się z tyłu, ukazującej prawie całe czoło. W takiej czapce byłoby mi do twarzy, ale płaszcz w pół uda już mi zupełnie nie pasuje. Skraca sylwetkę. Nawet, jeśli ten film miałby być czeski.

Mogę za to zostać piosenkarzem. Mam poczucie rytmu, trochę znajomych w branży. Droga do kariery na wikipedii wyglądałaby imponująco. Teraz tylko zapisać się na kurs dla śpiewaków i jak znalazł. Mogę prowadzić życie piosenkarza, który przed snem znajduje sens. Ogląda „Purple Rain”, o trzeciej nad ranem, po czym długo myśli o dzieciństwie. O tym jak wskakiwał do łóżka rodziców z „Morning Papers” na ustach. Kładł się między rodziców i wyrywał tacie ostatnią stronę Polityki. Patrzył na rysunek Mleczki i czytał ciekawostki.

Mogę zostać piosenkarzem, bo taki tryb życia już bardziej przystoi piosenkarzowi niż pisarzowi. Na ten przykład. Obejrzałem dzisiaj Purple Rain w trakcie dużo myślałem o dzieciństwie i że przesiąkłęm Prince’em, że jest geniuszem aranżacji, że urok filmu tkwi w jego pretensjonalności.

Później obejrzałem Closer, który zburzył mój światopogląd. Wierzyłem w to, że słowa piosenek do końca życia będą służyć mi już tylko do śpiewania i krzyczenia i tańczenia. Teksty z filmów tak samo. Rodzaj przekazu, który programowo nie powinien już robić na mnie wrażenia. Najlepszym tego dowodem fakt, że ostatni dialog filmowy, który mnie zelektryzował to rozmowa Daniel’a Craig’a i Evy Green, z ostatniego Bonda (scena z pociągu) oraz teksty ze Swoimi Słowami Artura Pilarczyka, ale ten film widziało trzysta osób, więc nie bardzo się liczy. Natomiast, jeśli chodzi o Closer to tego filmu można słuchać. Zamknąć oczy i słuchać jak bohaterzy przypierdalają sobie z gracją. Z lekkością rzucają tak gęsto, wyrazami tak rzęsistymi, że pot pojawia się nie tylko pod pachami.

Następny był „Apartament”, który oglądałem wczoraj rano. To melodramat, thriller i romans. Tak podają filmowe serwisy internetowe. To dramat.

Last but not least - Przeboje i podboje na podstawie High Fidelity – Nicka Hornby’ego. Czekałem na ten film od pierwszej klasy liceum, czyli jak sobie możecie policzyć już trochę. Wreszcie czułem, że dzieciństwo wraca. Czułem solidarność z fanami Władcy Pierścieni, którzy znają każdy przecinek Tolkiena, a po seansach mogą siedzieć do rana przy wódce i dyskutować czy kolor włosów Bilbo jest taki jak to opisał autor.

Po pierwszych pięciu minutach miałem już swoje TOP5 dlaczego High Fidelity książka jest lepsza od High Fidelity filmu. Wniosek jest jeden następujący: wszystko ma tyle wspólnego z prawdą co nic. Frustracje jednak są od tego. Akcja nie dzieje się w Londynie i Rob nie nazywa się Fleming, tylko Gordon i nie mówi z akcentem. Wątek z Marie La Salle (a nie De Salle) wygląda atrakcyjniej niż w książce. Vide Lisa Bonet, była żona mojego byłego idola, na skórzanej kanapie w tiszercie playboya paląca papierosa po całej nocy rżnięcia. Jedyny minus Lisy jest taki, że przypomina Cassandre Wilson i na zbliżeniach słabo wygląda jej twarz. Rob reprezentujący idealny poziom żenady, gdy będąc obok Marie cały czas rozkminia o Laurze. Poza tym Rob nie wychodzi, a wybiega ze stypy trzasnąwszy uprzednio drzwiami. Jedyny prawdziwy plus to finałowa piosenka, czyli jak z największej pościelówy świata zrobić świetny trak. Let’s Get It On alternative take, wersja pure. Heavy. Top 100. I to wszystko z pamięci.


Offtop. Dzisiaj, dzięki pomocnemu urzędnikowi poczty polskiej, któremu w tym miejscu chylę czoła i robię haj fajf, wreszcie wyjąłem całą zawartość skrzynki pocztowej. Wśród wyciągów z banku, których nie otwieram od trzech miesięcy były płyty. Czekałem na te płyty. Na ten przykład Kayax przysłał mi nowe Mosqitoo do recenzji. Płyta jest nagrywana – rozumiem przed premierą i nie mają jeszcze wytłoczek. Ale nawet nie wiem, kto tam śpiewa, w którym kawałku i jak się nazywają poszczególne utwory. Trzeci mi się podoba. Tyle wiem.


Every season has en end.


David Hasselhoff.

vendredi 14 septembre 2007

Fluid.

Jestem marnotrawcą. Codziennie przed snem po kąpieli zakładam nową parę bokserek. Czyli jakby na to nie patrzeć zużywam dwie pary bielizny dziennie, co najmniej. Nie zdarza mi się obsrywać. Więcej par zużywam tylko w wyjątkowych okolicznościach takich jak uroczystości czy duży wysiłek fizyczny w ciągu dnia. Jestem marnotrawcą, gdyż w moim moleskinie zapisałem raptem kilka stron, nie więcej niż 7 stron. Z czego do użytku nadają się dwie buchające prawdziwymi emocjami i przeżyciami, jątrzące się rany. Są zapisem rzeczywistości.

Z tych 7 stron dwie są zapisane adresami i numerami telefonów wspaniałej ekipy Team Smirnoff Polska. A na moleskinie napisane jest „for your original thoughts & experiences”. A w broszurce dodatku do moleskina jest napisane „moleskine is the legendary notebook used by European artists and thinkers for the past two centuries, from Van Gogh to Picasso, from Ernest Hemingway to Bruce Chatwin”. Nie kwestionuję, że moje thoughts & experiences nie są original i niegodne zacnego moleskine’a. Ale nie wiem, co o tym wszystkim myśleć, jako że Ernest jest American, a czy Bruce jest tak wybitny, żeby go równać z Ernestem i czy wszyscy go kumają to już sami powiedzcie. Chciałem przez to powiedzieć, że jak się nie wezmę do roboty i nie przestanę marnotrawić to będzie wstyd na całą Polskę jak kiedyś znajdą ów moleskine w zakurzonym miejscu za biurkiem w mieszkaniu, w którym „kiedyś mieszkał i dokonał żywota obywatel świata Tymoteusz pochodzący z Kraśnika, koło Lublina.” Znajdą i będą czytać i nie będą chcieli wierzyć, że tak marnotrawiłem czas i strony w notatniku. Że zapisywałem swoje błoto, zamiast przelewać złoto na karty.

Myślałem o tym długo. Jestem chory i leżę w łóżeczku przez większą część dnia. Do tego stopnia leżę, że nawet w ramach poznawania świata i ludzi oraz poszerzania horyzontów oglądam fragmenty seriali. I nic. Nawet, jeśli nie leżę to nie mogę ze sobą wytrzymać i zauważam, że inni nie mogą wytrzymać z moimi wypowiedziami i zachowaniami. Tłamszę to w sobie i trawię. Karmię się jadem. Walczę żeby nie wrzucać na boho zdań, które popsują reputację i postrzeganie mojej osoby jako przyszłego pisarza. Żałuję, że moja choroba jeszcze nie jest śmiertelna, bo wtedy umarłbym jako młody, dobrze zapowiadający się. Jako nadzieja, o której dobrze by mówiono. Która na łożu śmierci pławiła się w wewnętrznych monologach Raskolnikowa.

Myślałem o tym długo. Jednak strach, przed tym, że mój poprzedni blog, że boho, że wyrazy sprawią, że nikt nie będzie chciał traktować mnie poważnie zadecydował. Strach skazał mnie na pospolitą śmierć jako tego niespełnionego, który był tylko pustą obietnicą.

Jedyne, czego się wyzbyłem to lęk przed literkami ą i ę na końcach wyrazów.

Jedyne co mi pozostało to schlebianie sobie i polemiki i paszkwile. Jedyne, co mi zostało to zrobienie sobie tatuażu i słuchanie Maximo Park „I want you to stay” i wzruszanie się i przyznawanie się przed samym sobą, że podoba mi się ten kawałek.

Walczę i przegrywam tą walkę. Tę.

mardi 11 septembre 2007

Sinking.


Chcę mieć własną pracownię, w której bym pracował. Miałbym tam bałagan i poukładane różne rzeczy potrzebne do pracowania. Byłoby tam dużo gazet, w których zakreślałbym trzema kredkami różnego koloru różne zdania. Czerwonym te najfajniejsze. Obok gazet płyty i jeszcze więcej gazet. Miesięczników, tygodników, dzienników. Na jednej ścianie duża tablica korkowa, na której zdjęcia moich znajomych, oraz cytaty z mądrych ludzi oraz przestrogi mojego wykładowcy od zajęć z radia, którego szanuję i lubię mimo tego, że jest fanem rolling stones’ów. Aha oraz wszystkie prace z jego uwagami na czerwono. Na jednej ścianie biblioteczka, a na innej obrazy moich znajomych i przyjaciół, na które nie mam jeszcze pieniędzy, ale które będę kupował na raty. Kilka popielniczek. Kosz na odpady. Koniecznie wygodne łóżko, koniecznie blisko komputera. Czajnik bezprzewodowy i puszki z herbatą czarną, zieloną i białą. Trzy kubki. Leżałbym na tym łóżku i rozmyślał o tym, z czego zrezygnować, a z czego nie. Na dużym stole z gazetami i komputerem leżałyby też kartki z różnymi zapiskami. Np. Cytuję „w imieniu zarządu xxx zapraszam na ogolne spotkanie PO: spotkanie będzie dzisiaj (10.09) w PG1 (popieluszki 1) godz.18. J. (Cytat pochodzi z sms'a ktorego dostalem na moj drugi numer, który żartobliwie nazywam służbowym, bo częściej jest wyłączony niż włączony. Nie śmiem wnioskować co kryje się pod tajemniczym skrótem J. Inwigilacja. Wojna bilbordowa.) Albo np. Ostatnio wśród dziennikarzy muzycznych jest modne pisać że np. zabij mnie - podoba mi się Justin Timberlake – My Love. Więc: zabij mnie podoba mi się singiel KOD3X – Wyrok/Siła Z Pokoju. Z naciskiem na zwrotkę Fokusa i fragment Siła z pokoju z Grubsonem i Juniorem (Stresem), który mieszka w tym samym mieście co ja od zeszłego roku. Albo np. Dzisiaj zmarł Joe Zawinul, wybitny pianista jazzowy, o którego przez całe życie kłóciłem się z tatą. Już się nie kłócę z tatą.

Jakbym wychodził wyrzucić śmieci to nie wyłączałbym muzyki, żeby wracając słyszeć jaki nastrój panuje w mojej pracowni. W pracowni byłyby tylko dwa veluxy. Zastanawiam się jeszcze czy nie chciałbym mieć wykuszu u siebie w pracowni.

Miałbym tam jeszcze takie małe żółte karteczki, na których zapisywałbym swoje marzenia. Np. Chcę już wrócić na studia. Chcę już pojechać do Helsinek. Chcę już pojechać do Pori. Chcę już designer drugs i prasówkę w wolny dzień. Chcę już wypić piwo z chłopcami z bieszczad. Chcę już płytę Phantom Taxi Ride. Chcę już zrobić przemeblowanie. Chcę używać słowa sukces i wymądrzać się na zajęciach. Chcę już stanąć przed dylematem życia. Chcę żeby Andrzej grał dłużej motyw na korgu w kawałku Chemicals. Chcę żeby Jaś Kapela został premierem, a wniosek, że ostatnio jestem maks żałosny, żeby już minął. Chcę być zabawny, ale mi nie wychodzi. Żeby na kuchnia.tv częściej był emitowany program Para w kuchni. Chcę potrafić mówić ludziom w twarz to, co mówię za swoimi plecami. Żebym zawsze ładnie pachniał.

I najważniejsze! Mała tablica, ale jednak. Umieszczałbym na niej niepochlebne opinie na swój temat.

Nad drzwiami do pracowni wisiałaby kartka z cytatem „wyrosłem z tego w podstawówce" i druga kartka "A Frank Zappa to to i tamto".



PS. Chyba już nie chcę być pisarzem, wyrosłem z tego. Kaszlę tak głęboko ze środka i to mnie zajmuje.

jeudi 6 septembre 2007

One.


Wyobraź sobie ideał kobiety. Długie nogi, długie ręce, długie palce. Wszystko chude. Włosy, czytelniku, pozostawiam twojej wyobraźni. Ale odradzam blond. Blond w tej opowieści źle się komponuje. Bo to historia zacna o kobiecie idealnej.
Wyobraź sobie. Główny bohater wychodzi z domu pewnym krokiem, a sposób chodzenia mówi wszystko o człowieku. Gdyby to był film to idealnym tłem byłaby semi-jazzowa improwizacja z wiodącymi, szamotającymi się niczym ludzie, pianinem i gitarą. Jednak to nie jest film. To bardziej opowiadanie, niż książka. Niektórzy twierdzą, że to bardziej nowela niż opowiadanie.

Albo nie. Jeszcze zanim główna bohaterka wychodzi.

Parterowy, rozłożysty dom, na cichym osiedlu domków jednorodzinnych położony na obrzeżach miasta. Metropolii. W dużym salonie kolory i kształty mebli i gadżetów do siebie pasują. Oszczędny wystrój sprawia, że wnętrze wygląda filmowo. Ascetyczna zimna sterylność po szwedzku, niczym wystrój sklepów H&M. I jeszcze te zaciągnięte drewniane żaluzje z szerokimi prześwitami.

Więc zanim bohater wychodzi z tego domu. Wyobraź sobie. Stoją. Ona stoi tyłem ubrana w jego białą koszulę (w pamięci mamy jej długie chude nogi). Nie rozmawiają, ponieważ bohater wyznaje zasadę, iż lepiej nic nie mówić, niż mówić bez sensu. W tle głośno nastawiony singiel zapowiadający nową płytę Róisín Murphy artystki brytyjskiej, którą bohater uwielbia i marzy o seksie z nią. Oglądając jej koncert na laptopie często mówi „ona to się musi nieźle pukać”. Mimo, że jest człowiekiem poważnym to skory jest do takich stwierdzeń i jego przyjaciele o tym doskonale wiedzą. Zdążyli się do tego przyzwyczaić.

Ona stoi tyłem, on odgarnia jej włosy i całuje w kark. Pojedynczo, ale na tyle namiętnie, że ona chętnie odwraca się, unosi nogę i opiera ją na jego miednicy. Później już łatwo sobie wyobrazić. On chwyta i gładzi zmierzając bezbłędnie w górę. W jednym celu. Oburącz zsuwa czarną bieliznę i przechodzi do rozpinania koszuli kochanki. Obydwoje godzą się na to, że ona jest bierna. Muzyka nie jest tłem, ale integralną częścią aktu. Bas drga razem z nimi. Właściwie wydaje się, że to oni wyznaczają tempo muzyki. Seks estetyczny i wściekły zarazem. Ona zaciska ręce na szyi i uda w okolicy ud. Szepce i wije się. Wbija w plecy i krzyczy. Bohater dotyka pośladków. Chce się upewnić, naciąga skórę, przesuwa palcami agresywnie, po długiej szyi, żeby się przekonać. Zamyka oczy i wcale nie stara się zapamiętać każdego łuku ramion, falujących pleców, napiętych mięsni rąk czy małych piersi. Oddaje się jej bez pamięci, w całości. Dotyka lewego sutka, a ona zaczyna płakać, wybucha jakby przebił jej chudą skórę niczym ostrą szpilką balon. Opada i rozlewa się bezkształtnie, bezwiednie. Ale, ale… oszczędźmy sobie przymiotników, bo to nie o seks w tej opowieści idzie.

Na łóżku i podłodze słońce kreśli paski wyznaczane przez szpary w żaluzjach. Światło jest ciepłe, ale na dworze szaro i chłodno, w okolicach 13 celsjuszów. Bohater wychodzi, a ona wybiega za nim. To nie był liryczny seks, raczej błyszczący teledysk z kilkudziesięcioosobową ekipą obsługującą światła i kamery.


-Masz pół godziny? –ona wybiegłszy za nim przed dom w samym szlafroku
-Ale pół! – on, stanowczo.
Wsiadają do jej samochodu. Powiedzmy Audi Q7. Jadą do lasu, to niedaleko. Nawet nie tak daleko żeby wypalić Camela.
-Przecież to samochód twojego męża?! – trzaska drzwiami on.
-Chce dać mu nauczkę – trzaska drzwiami ona.
-… i ja jestem elementem w tej anegdocie, bez której historia straci wigor, a twoja zemsta smak, tak?
- Dramatyzujesz! …podaj kurtkę i sam też załóż. Są takie dwa miejsca w tym lesie, gdzie niespodziewanie z ziemi wystaje korzeń, pień, nie wiem, ale on i jego kumple nie dadzą rady… przysięgam ci!
- Iście szatański plan, ty to zawsze wiesz, co robisz, podziwiam cię, dawno to zaplanowałaś?
- Znam trasy, którymi jeździ. Znajdziemy go, a później… nie dadzą rady… – zaciska zęby, sznuruje wysokie oficerki, a oficerki opinają jej łydkę, tak, że bohater w głowie ma już tylko ten jeden moment, w którym jej łydki opinają jego plecy.
-Porozbijają te swoje garniturowe wyglansowane mordeczki! – wypluwa niezgrabnie pół centymetra przed filtrem.

- A kupisz mi nową płytę Michaela Fakescha? DOS? Czytałem w zeszłym tygodniu pan redaktor porównywał ją do nowej płyty Prince’a. W zasadzie mówił, że jest fajniejsza. Zgrabnie to zrobił, z takim polotem jak ten chłopaczek na swoim blogu, ten, którego jesteś fanką. Wiesz ten bohocoto, bohototo czy coś… No… pisał, że jest dużo lepsza i że to taka płyta, jakie Prince chciałby nagrywać i powinien nagrywać. Swoją drogą ciekawe ile zna płyt Prince’a… Jak powiedział kiedyś pewien poeta „chujowi recenzenci to chleb i sól ziemi naszej, po dwakroć!”! -lubił cytować mądrzejszych od siebie.

- Mogłabyś mi kupić, tak w nagrodę, za to, że robię to z tobą, że jeżdżę z tobą po tym brudnym lesie, deszcz pada, a my jedziemy, bo taki masz kaprys, kolejny kaprys, który…

-Ty lubisz robić spontaniczne prezenty, więc umówmy się, że ta płyta będzie w ramach takiego prezentu, starczy mi spontanicznych podarków na pół roku, przysięgam ci… - kto by pomyślał, że bohater będzie tak rozgadany. Widocznie dobry seks tak na niego działa, że otwiera się na świat i potrafi wyrzucać z siebie zdanie za zdaniem.

-Nie rozumiem wciąż, dlaczego czytasz blogi… Ani to śmieszne, ani to literatura, grafomania i tyle… siedlisko grafomanii! – powtórzył ze złością, krzycząc prawie. Chyba ma jakieś uprzedzenia.

Jadą, rozglądają się i milczą słychać tylko szum drzew i krople jak spadają i rozbijają się o zeschłe liście. Deszcz właściwie sprzyja bohaterowi. Przez ostatnie dwa tygodnie upał był nie do zniesienia. Bohater znacznie woli deszcz od skwaru.

- …wiesz trochę się obawiam, może nie twojego męża, ale ci jego kumple…poczekaj muszę się odlać.


Nie wytrzymała.

-Zamknij się. Nawet nie wiesz, jaki chłopaczek ma talent. Powiedziałabym, że pisze trochę lepiej od tego artysty krakowskiego performera Marcina Świetlickiego, co spuchł, utył i posiwiał – jak boga kocham nie wytrzymała, a w tle słychać było tylko odgłosy sikania i nieudolny śpiew. “If we’re in love, we should make love, if we’re in love we should make love, when will we be lovers.” Bohater naprawdę nie potrafi śpiewać.
- O to była płyta! – wypalił jakby czytał w myślach narratora. – Pamiętasz? Solówka tej Roisin z Moloko. Już singiel rozpieprzał system, a ten nowy kawałek, Overpowered… fajny jest… Ale boję się całej płyty, boję się, że nasza ulubiona Roisinka poszła w złą stronę i to już nie będzie to – nie wiadomo czy się zgodzić z tym sądem czy nie.

Ruszyli znowu. Deszcz przestał padać, a rozmowa ucichła. Było cicho, ale ta dwójka wcale nie słyszała, że mąż pani jedzie za nimi ze swoimi koleżkami. Bo jedni i drudzy jechali w ciszy i konspiracji.

- Ty mnie w ogóle nie słuchasz, ignorujesz to, co mówię! Powiedziałam –zrobiła znaczącą przerwę - że chłopak ma talent i podobno pisze książkę!? Haloooooooooo!? –macha ręką, a później sylabizuje i kręci głową jak afro-amerykanie w filmach Spike’a Lee.
- P i - s z e k s i ą ż - k e ! Zainteresowałbyś się, zadzwonił do niego! Zobaczysz, że sprzątnął ci go sprzed nosa, tak jak tą Nosowską, sorry tę Masłowską!
- Tak, tak a ty z satysfakcją będziesz powtarzać „a nie mówiłam, a nie mówiłam, zarobilibyśmy wreszcie, zarobiłbyś na porządny samochód, a nie jeździsz tym starym mercedesem”. Cicho, ktoś za nami jedzie – wreszcie zauważył, że jedzie za nimi mąż bohaterki ze swoimi koleżkami z sejmu. Wszyscy wiedzieli już, kto, za kim i w jakim celu jedzie. Chociaż to dwa różne powody były. Jeszcze nikomu nie śniło się, co wydarzy się później. Pan i pani jechali spokojnie jakby po seksie po prostu mieli ochotę pojeździć rowerami po lesie, dla relaksu. W głowach mieli jednak taki moment, że nagle przyspieszą i wtedy mąż i koleżkowie zaczną ich gonić wtedy oni skręcą na złowieszczą dróżkę i tam dokona się plan. Koleżkowie i mąż najadą kołami na pnie czy tam korzenie wystające nieoczekiwanie i poprzewracają się zdzierając sobie łydki, dłonie i twarzyczki mordki wyglansowane sejmowe i utytłają się w błocie.

-No ładnie, kurwa, tu się zaczyna dziać, a pół godziny już minęło, ja nie mam więcej, kurwa, czasu. Kurwa

mercredi 5 septembre 2007

Wyjazd na narty.


Złego człowieka poznaje się po tym, że nie pieni mu się szampon na głowie o piątej rano. Taki człowiek jest zdegenerowany i zdaje się, że nie ma dla niego ratunku. A już z pewnością szacunku. Taki człowiek chciałby, żeby wszystko było znowu okej, żeby ogień palił, woda gasiła, a gołębie obsrywały. Ale nie… Ale nie…

Nie pomoże mu tabliczka czekolady na chandrę, nie pomoże moleskine, gdzie będzie mógł zapisywać smutne wyrazy. Ani ekskluzywne hotele i drogie kobiety w toaletach. Takiemu nie pomoże nawet czwarte miejsce w konkursie fajności czy to, że największa fontanna w mieście nie działa. A w mieście tym mieszka blisko 500 tys. osób, ponad 100 tys. studentów i nie ma fajnych koncertów.

Dochodzi nawet do tego, że w ramach samookaleczenia myśli o sobie źle. Ale to też nie pomoże. Nawet to, że obok ławki w parku, na której powiedzmy sobie siedzi, przejdzie zakonnik albo inny kleryk w habicie i splunie temu człowiekowi pod nogi w imię pogardy.

Więc człowiek ów myśli sobie.

-Pójdę na stare miasto. Jest niedziela. Tam na pewno teraz jest dużo lubianych ludzi, pięknych z plebiscytów i nie tylko. Pójdę do multipleksu na ładną historię o szczęśliwych, tych którym się udało.

I tak chodził, a buty już miał lekko przydarte na noskach i był głodny. Dzisiaj jadł tylko wspomnianą tabliczkę czekolady z początku. Ale i to uważa za postępowanie nie do końca fair. Acz człowiek umartwiający się winien zrezygnować z wszelakich dostatków przymiotów, aby móc dogłębniej odczuwać emocje uczucia wewnętrzne i im zawierzać.

Myślicie sobie, że tacy ludzie nie istnieją, że to stwór magazynów fantasy, że to zły charakter rodem z serialu komediowego. Powiecie „O LUDZIE!”, a on, ten człowiek, że „jeszcze nigdy nie całowałem się z rudą dziewczyną” – taka jest między wami różnica.

Jedyne co mi przychodzi do głowy, że bohater tego posta mógłby wsiąść do samochodu, może być jakikolwiek – nawet fiat punto, i włączyć piosenkę zespołu 3 Doors Down „Here Without You”

PS

Na narty pojechaliśmy z Dżumą, Pharrellem i Susie. Zahaczyliśmy się w jakimś miejscu trzy kilometry od stoku – trzeba było iść plażą w dół Biebrzy. Tam zostawiliśmy dokumenty i wszystkie rzeczy. Jedliśmy jakieś mięso, które miało straszny kolor i wyglądało jakby było gotowane. Nigdy nie gotujcie mięsa. To mięso było gumowate. Pomyślałem, że to synonim moich uczuć emocji. Poszedłem spać, żeby zobaczyć, co będzie dalej, następnego dnia miałem jechać w wyścigu formuły 1.